poniedziałek, 18 maja 2015

Rozdział piąty: Przeszła przyszłość

            Zanim Castiel pojawił się przed Lenorą, minęły – w przekonaniu Moszkowicz – wieki. Anioł niósł coś na plecach, ale gdy tylko stanął na ziemi, zrzucił balast. Wiatr znów uderzył dziewczynę w twarz jak wtedy, gdy pojawił się Uriel, ratując ją przed opętaną Elżbietą. Castiel spojrzał na Lenorę nerwowo.
            – Wszystko w porządku? – zapytał, wypluwając słowa, jakby jak najszybciej chciał się upewnić i przejść do następnych spraw.
Moszkowicz skinęła niepewnie.
            – Tak. Pod względem fizycznym.
            – Coś nie tak z twoją głową? – zaniepokoił się, podchodząc bliżej i uważnie się jej przyglądając. Jak obiektowi badań. – Wszystko wydaje się w porządku – powiedział, a jego oczy zdawały się skanować oczy Lenory.
            – Nie jestem obłąkana – rzuciła nieprzyjaźnie. – Po prostu nie rozumiem, czemu tu mnie ze sobą zabrałeś, a wiem, że nie chce tu być.
            – Ach, no tak. – Castiel oprzytomniał i zaczął się rozglądać po małym pomieszczeniu.
            Lenora zdążyła już przyzwyczaić się do półmroku i dostrzegła zarys starych mebli, ciemną masę rozwaloną na podłodze i Castiela, nerwowo się czegoś doszukującego.
            – Ach, no tak? – zapytała ochryple. – Tylko tyle masz do powiedzenia? Dzielą mnie setki lat od rodziny, a ty nawet nie chcesz powiedzieć w jakim celu to zrobiłeś?
            – Sam niewiele wiem!  – zdenerwował się – Niedługo Niebo dowie się, co próbuję zrobić, a wtedy to oni posuną się do wszystkiego, by mnie zatrzymać. Dlatego postarajmy się zrobić jak najwięcej, zabić jak najwięcej wcieleń…
            – Wcieleń? Zabić?
            – Wojna – westchnął Castiel, opuszczając napięte ramiona w rezygnacji. Przestał badać pomieszczenie wzrokiem i ponownie podniósł ciało mężczyzny, zarzucając je sobie na plecy – od wieków pomaga wybranym stronom w wygrywaniu wojen. – Anioł bez ostrzeżenia dotknął ramienia Lenory i świat znów skurczył się, odwrócił, stracił wszystkie kolory, jakby ktoś wycisnął mokrą szmatę i przy okazji resztę powietrza z płuc Moszkowicz. Później powrócił, namalował się znowu, a Lenora wzięła głęboki, świszczący oddech.
            – Nie rób tego więcej – powiedziała w panice, czując drgania mięśni. – Jestem człowiekiem, nie przetrwam tyle podróży w czasie.
            – Wiem – oznajmił Castiel spokojnie, patrząc jak dziewczyna siada ciężko na zakurzonej leżance. – Przeniosłem nas zaledwie o dwa lata do przodu, nie powinnaś mieć poważnych problemów.
            Żołądek Lenory poderwał się do góry, jakby ktoś puścił gumkę recepturkę naciągniętą na kciuk i palec wskazujący. Moszkowicz zwymiotowała żółcią na wyniszczoną podłogę. Dziewczyna trwała pochylona, targana kolejnymi torsjami.
            – Kiedy ostatni raz coś jadłaś? – zapytał Castiel, otwierając z rozmachem drzwi małego domku i wyrzucając ciało na zewnątrz.
            – Uch – sapnęła niewyraźnie. – Ostatnio za tysiąc osiemset sześćdziesiąt osiem lat.
            Castiel uśmiechnął się prawie niezauważalnie.
            – Właściwie to już tysiąc osiemset sześćdziesiąt sześć – poprawił już poważniej. – Za chwilę znajdę ci coś do jedzenia. Na razie musimy to spalić.
            – Co spalić?    
            – Naczynie – powiedział, wskazując palcem na ciało dziwnie wykrzywione na twardej podłodze. – Wojna pierwszy raz w swoim istnieniu opętała właśnie to ciało.
            – Tego człowieka – poprawiła go, ocierając stróżkę śliny, jaka wyciekła z jej ust.            
            Castiel zawahał się.
            – Tak. Człowieka.
            Anioł sięgnął po jedną z licznych butelek, czy też dzbanów, w zależności od tego, jaką funkcję miały pełnić w tych czasach. W każdym razie w naczyniu mlaskał jakiś płyn. Gliniane, pękate naczynia stały prosto w rządkach na drewnianych półkach. Miały zgniło-zielony kolor. Przynajmniej tak to wyglądało w nikłym świetle, jakie przebijało się przez naciągnięte na okna pęcherze ryb, które robiły za szyby.
            – Gdzie teraz jesteśmy? – Lenora wyprostowała się i ciężko opadła na leżankę, kładąc się tylko w połowie, żeby móc widzieć Castiela, i nogi mając wciąż spuszczone poza mebel, by móc w każdej chwili wstać. Dzięki adrenalinie wciąż płynącej w jej żyłach, mogłaby przebiec pewnie kilka kilometrów w razie zagrożenia. Chociaż pewnie nie potrzebowała biegać, mając za towarzysza anioła. – Czemu akurat tutaj nas przeniosłeś?
            – To była stara siedziba Wojny. Używała jej jeszcze za czasów pierwszej wojny żydowskiej. Powinny tutaj być wszystkie potrzebne do palenia produkty…
            – Nie sądzę, żeby mieli zapałki w tych czasach.
            Castiel spojrzał na Lenorę z góry.
            – Bo nie mają.
            Speszyła się na tyle, by zasznurować usta. Oczywiście, że anioł wie o takich rzeczach. W końcu jest aniołem. Podobno istotą doskonałą, podobno wszystkowiedzącą. Czy jakoś tak.  
            Castiel wyjął ze starannie uplecionego koszyka kamyki. Nie były duże, można by je spokojnie zamknąć w pięści.
            – Krzemyki – powiedziała Lenora do siebie. – No tak… Jak byłam mała to je zbierałam. Kiedyś próbowałam rozpalić nimi ognisko, ale nic z tego nie wyszło. Podpaliłam sobie włosy.
            Anioł nie skomentował wspomnienia dziewczyny, tylko schował kamienie do zewnętrznej kieszeni płaszcza i zanurzył dłoń w grubym worku, wyjmując z niego garść czegoś sypkiego, białego. Sól.
            – Czujesz się na siłach, żeby pójść ze mną? – zapytał, wsypując garść soli do drugiej kieszeni płaszcza. – Tylko przed dom…
            – Tak – odrzekła, unosząc się chwiejnie. – Wciąż czekam na wyjaśnienia.
            Domek okazał się jednym budynkiem w zasięgu wzroku. Wojna musiała cenić sobie prywatność i nigdy nie pomyślała, że potrzebna jej ochrona. Teraz powinna zacząć patrzeć na to z innej strony. Na zewnątrz nie było paleniska, co szybko stało się dla Lenory zrozumiałe. Istoty nadprzyrodzone pewnie nie potrzebowały ogrzewania, bo temperatura nie wypływała na ich zdrowie czy samopoczucie. Jednak miejsce na rozpalenie ogniska i tak nie pomieściłoby dorosłego mężczyzny.
            Castiel nie podzielał rozmyślań Moszkowicz i po prostu położył, a raczej upuścił ciało na ziemię. Obficie polał je czymś gęstym.
            – Co to jest?
            – Święty olej – odpowiedział krótko, po czym posypał trupa solą. Kucnął i wyjął z kieszeni lśniące kamyki. Energicznie potarł jeden o drugi i powtórzył tę czynność kilka razy, mocno zaciskając brwi.
            – Potrzebujesz krzesiwa – powiedziała Lenora spokojnie, choć zniecierpliwienie powoli trawiło jej uprzejmość. – Nie stworzysz iskier bez żelaza, same kamienie nie wystarczą. – Uśmiechnęła się słabo. – Przechodziłam przez to.
            – Skąd mam wziąć żelazo?
            – Skoro są krzemyki, musi być też krzesiwo. Pójdę sprawdzić.
            Castiel przyjrzał się jej uważnie, wciąż marszcząc brwi i delikatnie ściągając usta.
            – Dobrze – wydusił w końcu. – Ale uważaj na siebie.
            – To tylko kilka metrów.
            Przebywanie na świeżym powietrzu było zdecydowanie lepszą opcją niż wchodzenie do zaciemnionego, śmierdzącego stęchlizną pomieszczenia. Lenorze zakręciło się w głowie, więc szybko złapała się półki, przy okazji zrzucając butelkę, po brzegi wypełnioną świętym olejem. Płyn rozprysł się na wszystkie strony, brudząc sukienkę dziewczyny.
            – Wszystko w porządku? – krzyknął Castiel, a jego głos brzmiał jak echo.
            – Tak! – odparła najpewniej jak potrafiła.
            Ominęła potłuczone naczynie, przechodząc głębiej, w bardziej zaciemnione kąty pomieszczenia, gdzie czerń osiadała na krawędziach ścian wijąc się jak stłoczone w słoiczku robaki. Przez chwilę, krótką chwilę miała wrażenie, że kłębiący się cień przyjmuje na wpół ludzką sylwetkę, więc zacisnęła mocno powieki, bojąc się, że ze zmęczenia zaczyna dostawać halucynacji. Gdy otworzyła oczy, ciemność przestała się niespokojnie ruszać, nawet trochę się przerzedziła. Koło kąta stał wiklinowy kosz. Ten sam, z którego Castiel wyjął krzemienie. Tam też powinno być krzesiwo. Lenora powoli włożyła rękę do środka, mając przed tym dziwne obawy. Kosz miał ponad metr wysokości. W słabo oświetlonym pomieszczeniu trudno było zobaczyć jego dno. Czuła, że cień z rogu za chwilę złapie ją za rękę, zupełnie jakby się witał, ściśnie mocno, zgniecie jej palce, a później wciągnie do siebie i pochłonie. Potrząsnęła głową. Serce biło tak mocno, że je słyszała i ten dźwięk zakłócał inne odgłosy.  Gdy schyliła się mocniej, dotknęła jedynie szorstkich kamieni. Zdecydowanie przesunęła je na bok, starając się dostać głębiej, wyczuć palcami chłodne krzesiwo. Dopiero po paru długich sekundach, dotknęła żelaza. Z ulgą wyjęła rękę z kosza. Narzędzie było ułamane, ostre na końcu, od którego odpadła druga część.
            – Znalazłam! – krzyknęła dumnie, jakby wykonała coś prawie niemożliwego.
            Ale gdy się obróciła, uśmiech zszedł z jej twarzy. Spodziewała się ujrzeć otwarte na oścież drzwi i słabe światło, przebijające się przez błony, ale w oczy rzuciła jej się jedynie para czarnych, lśniących oczu. Napastnik był zbyt blisko, żeby mogła chociaż przyjrzeć się twarzy. Przerażenie skleiło jej gardło, ale wciąż mogła się ruszać. Bez zastanowienie wbiła krzesiwo w ramię demona i uciekła w prawo, pod krwawiącą ręką przeciwnika. Zachwiała się i oparła o ścianę. Wtedy wzięła oddech.
            – Castiel! – krzyknęła zachrypniętym głosem.
            Anioł pojawił się szybko, dokładnie w momencie, w którym demon rzucił się na Lenorę. Światło zamajaczyło nad Castielem, gdy zacisnął dłoń na głowie demona. Wróg krztusił się blaskiem, który palił każdy pojedynczy nerw. Wypalone od środka naczynie opadło na ziemię, gdy tylko anioł zabrał rękę.
            – Już wie – powiedział Castel spokojnie, przyglądając się trupowi.
            – Kto wie? – Lenora dyszała ciężko.
            – Wojna – odpowiedział, marszcząc brwi i rozchylając blade usta. – Niebo może dowiedzieć się w każdej chwili. Masz to, czego szukałaś?
            – Krzesiwo. – Schyliła się chwiejnie, zaciskając palce na wilgotnym od krwi kawałku żelaza. Nie zastanawiając się, wytarła krew o materiał zabrudzonej sukni.
            Ciało paliło się jasnym płomieniem. Na początku Lenora nie mogła patrzeć na ogień i zatykała nos, by nie czuć woni palonego mięsa. Dopiero po jakimś czasie, gdy wiatr przewiał smród, a z ogniska przestała rysować się sylwetka człowieka, odwróciła się. Castiel stał cały czas w tej samej pozycji: wyprostowany, pewny – jak prawdziwy żołnierz.
            – Po opętaniu… ludzi nie da się już uratować? – Lenora długo zbierała się, żeby zadać to pytanie. – Pozostaje tylko spalenie ciała i pogrzeb?
            – W tym przypadku tak – powiedział, nie wyglądając na specjalnie zadowolonego. – Żaden człowiek nie jest w stanie znieść mocy Jeźdźca Apokalipsy.
            – A co… – zawahała się – z Ablem? Czy jego da się jeszcze uratować? Wróci, gdy Uriel przestanie go potrzebować?
            Castiel spojrzał na nią z niezidentyfikowanym wyrazem twarzy. Znów mocno marszcząc jasne brwi.
            – Twój brat nie umrze, jeśli Uriel zanadto nie uszkodzi naczynia.
            – Czyli ciała?
            – Tak.
            Lenora odetchnęła, splatając ręce na piersiach. Jeżeli Uriel potrzebował uleczenia po pierwszej bitwie, to równie dobrze Abel mógł już nie żyć.
            – Powiedziałeś… – wzięła głęboki oddech – że moja rodzina jest bezpieczniejsza, gdy nie ma mnie w pobliżu.
            – Demony cię ścigają – powiedział bez wahania. – Zrobiłaś coś, tutaj, w przeszłości, co sprawiło, że Wojna została wystawiona na niebezpieczeństwo. Gdybyś została w getcie, ochroniłbym cię. Wtedy obraliby inną strategię i zaczęliby krzywdzić twoją rodzinę. Uriel obiecał i nigdy obietnicy nie złamał, ale mógłby nie dać rady ochraniać czterech osób jednocześnie, kiedy wróg ma przewagę liczebną. Przez podróż w czasie stałaś się dla nich chwilowo nieosiągalna. Wojna może wysyłać swoich posłańców tam, gdzie podejrzewa, że się aktualnie znajdujesz. Czas jest plastyczny. Mieszanie w nim nie zmienia przyszłości, bo on już te zmiany uwzględnił. Co się stało, nie może się odstać.
            Castiel nagle zamilkł ze wzrokiem tak zdziwionym jak jeszcze nigdy, rozchylonymi ustami. Zacisnął pięści, mocno marszcząc brwi i lekko przekręcając głowę prawo, jakby doszukiwał się czegoś w powietrzu przed nim.
            – Castiel?
            – Musimy iść – oznajmił poważnie. – Niebo za chwilę dowie się, że pierwsze naczynie zostało unicestwione. Pamiętam to. Ustalenie, gdzie aktualnie znajduje się ciało, nie zajmie im dużo czasu.
            – Iść? – zapytała słabo. – Gdzie? Jesteśmy po środku niczego… nie lepiej położyć się i…
            – Nie – przerwał stanowczo. – Miasto znajduje się trzy kilometry stąd, tam napijesz się, zjesz i odpoczniesz. Im dłużej tu będziemy tym zrobi się gorzej. Chodź.
            Lenora przysypiała, gdy szli po sypkim gruncie. Chociaż w zwyczajnych warunkach pewnie nie zbliżałaby się zbytnio do istoto o mocy tak dużej, że mogłaby zniszczyć całe miasto zaledwie pstryknięciem, to teraz ramię Castiela pomagało jej ustać na nogach. Nigdy nie przypuszczała, że zmęczenie może zmagać tak bardzo, by zamykać powieki nawet w ruchu, a jednak. Wczepiła się palcami w gestapowski płaszcz anioła i liczyła w myślach kroki.
            – Ile jeszcze zostało? – Pytanie należało do dziecinnych, ale czas ciągnął się ciężko, a siły ulatywały jak wystawiona na mocne słońce woda.
            – Dwa kilometry i trzy kroki – odpowiedział od razu. Nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia, szedł pewnie, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt. Słońce igrało w jego włosach i przesuwało się po twarzy. Mrużył oczy, choć pewnie tego nie potrzebował. Niektóre ludzkie odruchy musiały wciąż się w nim tlić. – Powinniśmy przyspieszyć.
            – Czemu nie możesz polecieć? Jesteś aniołem, masz skrzydła, prawda?
            – Jeszcze.
            – Jeszcze?
            – Moim braciom nie spodoba się to, co robię. Niedługo przestanę być aniołem.
            – Jak niedługo? – Lenora zachłysnęła się powietrzem. Perspektywa zostania na zawsze w nieznanych czasach była, delikatnie rzecz ujmując, niesatysfakcjonująca. Poza tym nie widziała powodu, przez który Castiel miałby stracić skrzydła. –  Czemu uważają, że próbując zabić Wojnę, robisz źle? To nie ma sensu. Moja mama zawsze mówiła, że pomoc innym powinna być priorytetem życia każdego człowieka. Czy to nie powinno być też motto główne aniołów? Pomoc ludziom? Zabijając Wojnę, Niemcy się wycofają, prawda? Robisz słusznie, nie rozumiem, dlaczego inne anioły myślą inaczej.
            – To… skomplikowane.
            – Jestem dobrym słuchaczem, nie pogubię się. No i wolę z tobą rozmawiać. Dzięki temu nie zasypiam. Powiedz mi coś o swojej rodzinie – dodała, stawiając kolejny, ociężały krok. – Czy wszyscy są tacy jak Uriel, czy może jak ty?
            – Jak ja? – Lenora potaknęła i chociaż anioł wciąż patrzył twardo przez siebie, jakoś zauważył ten gest. – Nie rozumiem, co masz na myśli.
            – Jesteś dobry – oznajmiła bez zastanowienia, oblizując suche jak papier ścierny usta. – Pomagasz, próbujesz uratować mój gatunek.
            – Mój ojciec stworzył mnie po to, żebym chronił ludzi. Każdy anioł został stworzony w tym celu. Chodź na początku jeszcze tego nie wiedzieliśmy.
            – Nie miałam tu na myśli ludzi – poprawiła go łagodnie. – Mówiłam o narodzie żydowskim. Niemcy traktują nas jak osobny gatunek, który trzeba wytępić. Dlatego tak to określiłam.
            Castiel nie odniósł się do ostatnich słów Lenory, a jedynie głośno wypuścił powietrze. Miał zmartwiony wyraz twarzy.
            – Anioł, które wątpiły w boży plan już dawno upadły.
            – I co dzieje się po upadku? Umiera?
            – Nie – powiedział stanowczo. – Według moich braci upadłym przytrafia się coś o wiele gorszego. Stają się ludźmi.
            Lenora zamilkła na chwilę, przetrawiając słowa Castiela. Powoli i dokładnie.
            – Czemu nam pomagacie, skoro nienawidzicie ludzi?
            – To nie nienawiść do ludzi – sprostował. – Nienawidzimy grzechów, które was pochłaniają. Macie w sobie brud złych czynów i słów. Widzimy go.
            – Uważasz, że ludzkość jest zepsuta.
            – Tak… – zaczął, ale się zawahał. – Nie wiem. Macie też zalety. Jesteście troskliwi, uczuciowi. Ale nie wszyscy. Niektórzy są oazą nieczystości, chcą służyć samemu Szatanowi, żywią się pychą i cierpieniem. Zabijają, gwałcą, nie mają skrupułów.
            – Nie warto skreślać milionów dla kilku przypadków.
            – Nie jest ich wcale kilka.
            – Nawet jeśli połowa ludzkości jest przegniła do szpiku kości, to zawsze istnieje ta druga część.
            – Dlatego tu jestem – powiedział Castiel, tonem zakańczającym dyskusję. – Nie dopuszczę do masowego mordu. Wojna ma po swojej stronie demony. Już nie jest tylko Zbuntowanym Jeźdźcem. Jest wrogiem.
            – Wrogiem Nieba?
            – Nie w takim stopniu, by kazano ją zabić. Tworzenie kogoś tak potężnego jak Jeździec Apokalipsy zajmuje dużo czasu. Minęłyby lata zanim ktoś zająłby miejsce Wojny.
            – Więc jak mieliście zamiar ją schwytać?
            – Na początku jej bracia mieli doprowadzić ją do porządku, jednak zanim otrzymali swoje pierścienie, Wojna już była w ich posiadaniu. Jeźdźcy może nie są bezsilni, ale nie na tyle silni, by pokonać Wojnę. Aktualnie nie znają nawet jej położenia.
            Ostatni kilometr przebyli w ciszy i gdy doszli do obrzeży miasta, Castiel przeniósł ich do niewielkiego, zakurzonego pokoju z jednym łóżkiem i niewielkim stolikiem obok. Następnie znowu zniknął na trzy, może cztery długie sekundy, a wrócił z wodą i chlebem. Wydawał się zmęczony. Gdy tylko przyleciał, usiadł na łóżku, wzdychając ciężko. Lenora, która właśnie walczyła ze spazmami wymiotnymi po kolejnej krótkiej teleportacji, przesunęła się nieco na bok pryczy.
            – Wszystko w porządku? – zapytała na wydechu, drżącymi rękami sięgając po płaski chleb. Jeśli już miała wymiotować, to wolała mieć czym.
            – Podróże w czasie są męczące, nawet gdy jestem w pełni sił – powiedział, prostując się lekko. Był delikatnie zawstydzony tym, że człowiek mógł obserwować go w takim stanie. – Przed tym jak pójdziesz spać, muszę pokazać ci kilka rzeczy. Pomogą ci w następnych spotkaniach z demonami i aniołami… Przede wszystkim ochrona. – Castiel położył dłoń na klatce piersiowej Lenory, a wtedy coś zapiekło ją mocno w płucach, a może trochę nad nimi. Jakby ktoś przejeżdżał nożem po jej żebrach.
            – Co to było? – Moszkowicz zastygła z chlebem w dłoniach i zatrzymanym w płucach oddechem. Wypuściła powietrze powoli, podczas gdy anioł zakładał jej coś na szyję. Miała wrażenie, że kiedy weźmie następny oddech, jej klatka piersiowa się rozpadnie.
            – Enochiańska pieczęć. Anioły nie będą mogły określić twojego położenia, gdy już zaczną cię szukać. Naszyjnik jest z pentagramem. Chroni przed opętaniem przez demony.
            – Dużo tego – skomentowała krótko, obejmując się ręką w pasie.
            Skóra Lenory na klatce piersiowej była bardzo ciepła po dotyku anioła, a żebra wciąż obolałe.
            – To nie koniec – powiedział zachrypniętym głosem. Muszę znaleźć kilka rzeczy, które pomogą ci w obronie. Mam… – zaczął, grzebiąc w górnych kieszeniach płaszcza – kilka symboli, które musimy narysować. Diabelska pułapka.
            Rozłożył pierwszą zmiętą kartkę. Na niej znajdował się narysowany węglem okrąg, a w nim, wpisany grubymi liniami, siedmiokąt. Dalej od każdego kąta figury odchodziły pozbawione podstawy trójkąty, łącząc się z kolejnymi wierzchołkami. Na środku w cienkiej obręczy wił się skorpion, a przynajmniej w oczach Lenory poruszał swym smukłym, węglowym ogonem. Nad skorpionem, na linii obręczy, widniała mała gwiazda Dawidowska. W figurach zapisane były słowa w obcym dla Lenory języku.
            – Narysuj to pod drzwiami – rozkazał, wciskając w jej dłoń kawałek węgla.
            – Nie wiem, czy to dobry pomysł.
            – To nie takie skomplikowane, jak ci się wydaje.
            – Um... – zawahała się, ponownie spoglądając na rysunek – dobrze.
            – Najpierw jedz. Jak zemdlejesz, na nic się nie zdasz.
            Lenora narysowała diabelską pułapkę w mniej niż dziesięć minut. Castiel co chwila rzucał jakieś uwagi do tego, co pisała Moszkowicz, więc pod koniec całe jej dłonie umazane były węglem od ciągłego ścierania. Castiel w tym czasie zabezpieczył pokój innymi wzorami. Ruchy miał dużo szybsze i pewniejsze niż Lenora, a krwią i tak pewnie malowało się trudniej niż pisało węglem.
            Pomieszczenie zapełnione symbolami ochronnymi wyglądało jak miejsce kultu i gdy Lenora rozejrzała się, poczuła, że wplątała się w coś poważniejszego i potężniejszego niż to pozornie wyglądało.
            – Ile tu będziemy? – zapytała, obserwując jak Castiel leczy rozcięcie na dłoni, które zrobił, by namalować niektóre znaki.
            – Do rana, aż odpoczniesz. Później czeka nas kolejna podróż w czasie, nie tak odległa jak pierwsza, ale i tak możesz odczuć skutki lotu.
            – Kolejny konflikt?        
            Castiel potaknął.

            – Piąty wiek – powiedział zamyślony. – Upadek cesarstwa zachodniorzymskiego. 











Długo mnie nie było, wiem. Mogę jedynie powiedzieć, że nie jest to spowodowane tym, iż nie miałam na tę historię ochoty. Nie miałam po prostu czasu. Nie wiem, kiedy wstawię następny rozdział, ale na pewno go w końcu wstawię ;) Po egzaminach powinno mi się wszystko unormować i będę mogła pisać częściej i może ciekawiej. Mam wrażenie, że ten rozdział ciągnie się w nieskończoność.