poniedziałek, 10 listopada 2014

Rozdział drugi: Naczynia

         Wojsko w niebie wyglądało inaczej niż to na Ziemi. Anioły nie nosiły mundurów ani nie ćwiczyły taktyk bojowych. Wojownikom Boga niepotrzebne były treningi i szkolenia. Od momentu ich stworzenia umieli walczyć tak, żeby zawsze odnosić zwycięstwo. Dotyczyło to głównie sporów w Niebie. Anioły nie schodziły na Ziemię często, a przynajmniej nie po to, by demonstrować swoją siłę. Takie sprawy zawsze załatwiała Wojna, ale zbliżająca się Apokalipsa miała bez skrupułów pozbawić ją pracy.

        Castiel był zdziwiony, gdy okazało się, że ma zejść na Ziemię, żeby pomóc Żydom. Na świecie wybuchało już wiele wojen, ale do tej pory anioły nie interweniowały w żadnej z nich. W Niebie wciąż panowały przygotowania do Apokalipsy. Przyjęcie milionów dusz na raz wymagało odpowiedniej organizacji, dlatego nikt nie spodziewał się odgórnego rozkazu dotyczącego ochrony Żydów zamieszkałych w gettach. Zwłaszcza, że getta w historii budowano już wiele razy i Żydom tam żyło się dużo przyjemniej niż poza nimi.
         Castiel i Uriel stanęli nad Warszawą o świcie, obserwując jej zniszczone uliczki. Stolica walczyła z Niemcami stosunkowo krótko i skapitulowała, mając za sobą zaledwie dwadzieścia osiem dni oporu. Cas nie umiał wyrobić sobie zdania na temat siły owego miasta, gdyż nie był przekonany, CZEGO dokładnie użyła Wojna, by je zdobyć. Mogło się okazać, że dwadzieścia osiem dni odpierania ataków wroga było liczbą przekraczającą wszelkie oczekiwania.
         — Jest tak wcześnie dla ludzi w tym kraju, a ja i tak mam głowę zapełnioną ich modlitwami. — Głos Uriela zawsze był poważny, choć poczucie humoru miał największe ze wszystkich aniołów. — Zawsze gdy czegoś potrzebują, stają się bardzo religijni. Nie uważasz, że to żałosne?
         Castiel przytaknął niepewnie. Czuł niepokój, gdy widział pogardę na twarzy Uriela. Cas postanowił zamknąć oczy, pozwalając, by modlitwy swobodnie przepłynęły przez jego myśli. Jedne z nich były jedynie niewyraźnymi szeptami, drugie wprost przeciwnie — krzyki ludzi błagających o pomoc rozniosły się echem po głowie anioła.
         — Nie mogę znaleźć — odezwał się Castiel po kilku chwilach. — Nikt nie wydaje się do tego odpowiedni. Żaden nie jest gotowy, żeby tyle poświęcić.
         — Hmm — mruknął Uriel. — Słyszysz tego chłopaka? Zwraca się do mnie już od kilkunastu dni. Zawsze w myślach, ale mimo to bardzo wyraźnie…
         Castiel zmarszczył brwi, próbując wyłowić głos wspomnianej osoby.
         — Słyszę.
         — On byłby dobrym naczyniem.
         — Jest Żydem — zauważył Castiel.
         — Skoro mamy ich chronić, to lepiej będzie, gdy zrobimy to od środka. Stanie na straży może nie przynieść oczekiwanych efektów. Wojna mogła już wprowadzić demony do getta.
         — Więc też powinienem znaleźć kogoś stamtąd — wywnioskował.
         — Niekoniecznie. Wybierz tego, który będzie dla ciebie dobrym naczyniem — poradził Uriel bezbarwnie. — Spotkamy się w południe.
         Castiel nie zdążył odpowiedzieć, czy chociażby wykonać jakiegoś gestu, bo jego towarzysz zniknął mu sprzed oczu. Uriel zachowywał się tak oschle tylko, gdy sprawy dotyczyły ludzi. Cas starał się ignorować złe przeczucia z tym związane i wychodziło mu to dosyć dobrze. Nie chciał stracić zaufania do własnego brata.
         Castiel ponownie zanurzył się w modlitwach, szukając właściwej osoby. W głosach ludzi była jedynie desperacja, a on nie tego potrzebował. Nie chciał, by jego naczyniem stał się ktoś, kto nie do końca wiedział, na co się pisze.
         Który widzisz w prawdzie…
         Zmarszczył brwi, gdy niski głos zabrzmiał wyraźnie w jego myślach. Zbyt wyraźnie, jakby był przeznaczony tylko dla jednego anioła.
         Uczyń mnie obrazem twojej prawdy, który stwarzasz słowem, uczyń mnie obrazem twego słowa.
         Słyszał tę modlitwę dosyć rzadko i przeważnie była ona jedynie cichym szmerem, jakby puszczano ją na źle odbierającej stacji radiowej.
         Który dajesz się pokorze, uczyń mnie odblaskiem twojej pokory. Dotknij mnie swoją mocą. Niech moje nogi idą tam, gdzie Ty, Castielu, chcesz być obecny.
         Castiel zamarł na chwilę ze zdziwienia, gdy usłyszał swoje imię w modlitwie mężczyzny. W sercu anioła natychmiast wezbrała się ciekawość i, ignorując wszystkie inne głosy, podążył za tym jednym, wołającym go.
         Niech moje ręce czynią to, co ty chcesz uczynić. Niech moje usta mówią to, co ty chcesz powiedzieć.
         Mężczyzna miał na imię Beniamin i klęczał przy pustym konfesjonale. Castiel znalazł go w niedawno zniszczonym Kościele pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła. Podczas obrony Warszawy amunicja, umieszczona na teranie kościoła, eksplodowała, ale nie przyniosła wielu strat, przez co przebywanie w nim nie było niebezpieczne.
 Aniołowi od razu spodobał się schludny wystrój wnętrz i żywe kolory przy głównym ołtarzu, dodatkowo oświetlone przez kopułę opartą na dwunastu smukłych filarach. Nie tam jednak skierował swoje kroki.
         Beniamin Dudała nie pasował do wnętrza kościoła ze swoimi białymi, potarganymi włosami i rozbieganym, zdenerwowanym spojrzeniem, którym sunął po kratkach w konfesjonale, jakby doszukiwał się kurzu. Nogi mężczyzny drżały przez mieszaninę zimna i strachu. Anioł wyczuł, że Beniamin z całej siły stara się zachować trwogę i powstrzymuje się przed ucieczką.
         Przybądź.
         Castiela ponownie zadziwiła pewność w głosie mężczyzny. Ludzie nie powinni być świadomi o istnieniu niektórych aniołów i Castiel również należał do tabu. Beniamin nie powinien o nim wiedzieć… a jednak.
         Anioł usiadł w konfesjonale, by spojrzeć w burzowe oczy Dudały, wciąż się czegoś doszukujące. Cień na jego twarzy, rzucany przez drewnianą kratkę i cierpiętnicze spojrzenie sprawiały, że mężczyzna wydawał się zniewolony i zagubiony. Castiel wiedział, że człowiek nie mógł go zobaczyć, ponieważ ludzkie zmysły nie były w stanie dostrzec aniołów, jeśli one nie będą tego chciały. Dlatego, gdy oczy Beniamina prześlizgnęły się bystro po twarzy Castiel, ten nijak na to zareagował. Wciąż zastanawiał się nad wyborem Dudały na swoje naczynie, przez co nie zauważył, jak ten odchyla się nieznacznie, rozchylając usta ze zdziwienia i nie spuszczając spojrzenia z jednego punktu. Dopiero kiedy ich kontakt wzrokowy przetrwał dłużej niż trzy sekundy, Castiel oprzytomniał.
— C-castiel? — zapytał Beniamin, odchylając się jeszcze mocniej.
Anioł widział swoje odbicie w jego oczach i nie mógł zrozumieć, dlaczego one nie płoną. Przez chwilę milczał, mocno marszcząc brwi i próbując znaleźć jakąś odpowiedź.
         — Jestem wysłannikiem Pana — powiedział, zamiast zadawać pytania. — Przybyłem, ponieważ mnie wzywałeś…
         — Ja cię wzywałem?
         Castiel zastanowił się nad tym, jak przedstawić wszystko, by Beniamin zrozumiał.
         — Wymieniłeś moje imię w modlitwie… — oznajmił niepewnie. — Skąd je znałeś?
         — Powiedziałem je sob… to znaczy ty mi je powiedziałeś — prychnął Dudała, po czym parsknął nerwowo śmiechem. — To ty mnie wezwałeś.
         Castiel poczuł, że coraz mniej z tego wszystkiego rozumie.
         — Wezwałem cię?
         Beniamin westchnął cierpiętniczo, przeczesując chaotycznie włosy. Jęknął, jakby zmagał się z czymś naprawdę potężnym, po czym znów spojrzał na Castiela. W oczach mężczyzny była teraz pewność, usta miał zaciśnięte w cienką kreskę, mięśnie napięte, co sprawiło, że jego kości policzkowe wydawały się jeszcze wydatniejsze.
         — Zrób to.
         — Nie wiem, co masz na myśli…
         — Wiesz. Chcesz, żebym był twoim naczyniem.
         — To też ci powiedziałem?
         — Nie mogę… niczego zdradzić… — odparł ciężko. Wstał z klęczek i przeszedł kilka kroków. Odbiły się echem po pustym kościele, zakłócając szmery dochodzące z zewnątrz. Warszawa powoli budziła się do życia. — To zepsuje ciąg wydarzeń…
         Castiel stanął naprzeciwko mężczyzny.
         — Castiel, zaufaj mi. — Beniamin wyprostował się i spojrzał błagalnie na anioła. — Ja zaufałem tobie, choć było mi ciężko. A teraz ty musisz uwierzyć we mnie. Mam być twoim naczyniem.
         — Twoje ciało może odnieść wiele ran...
         — Już mi o tym mówiłeś.
         — Ale po wszystkim cię uleczę — zapewnił poważnie, na co Beniamin parsknął śmiechem. — Nie rozumiem, dlaczego uznałeś to za zabawne.
         — I nie zrozumiesz. Jeszcze nie.
         Castiel zrobił jeden, mały krok w stronę Beniamina, przypatrując mu się uważnie. Czuł w sobie olbrzymi niepokój, wywołany wiedzą mężczyzny.
         — Podaj jeden powód, dla którego miałbym ci uwierzyć.
         — Zastanawiałeś się, jak to jest, że mogę cię zobaczyć? — Beniamin uśmiechnął się pod nosem, widząc ciekawość wstępującą na twarz anioła. — To przez to, że już jesteśmy ze sobą połączeni. Nigdy nie widziałem twojej prawdziwej postaci… teraz stoi przede mną moja kopia. Widzę siebie, będącego twoim naczyniem. Tak jakbym był nim od zawsze.
         — Dlaczego?
         Beniamin wzruszył ramionami.
         — Wybrałeś mnie. Nie wiem dlaczego, nie chciałeś mi powiedzieć… a może sam nie wiedziałeś.
         Castiel czuł, że powinien wycofać się z tej chorej gry słownej i poszukać innego naczynia. Beniamin z pewnością posiadał pewien dar. Cas był jednak przekonany, że nie on przyczynił się do zdolności Beniamina. Anioł nie pamiętał takich wydarzeń, więc ich nie było. Pamięć miał przecież doskonałą. Pomimo to stał i słuchał słów mężczyzny, głęboko się nad nimi zastanawiając. Był blisko naruszenia zasad panujących w niebie. Negocjował z człowiekiem.
         — Co takiego w sobie masz…
         — …że mnie wybrałeś? — dokończył za Castiela, po czym uśmiechnął się pod nosem. — Nie mam pojęcia. Jestem zwykłym człowiekiem, przeciętnym. Pracuję w cukierni Wedla, przy ulicy Szpitalnej, nie wiem, czy już kojarzysz… — Widząc, że Cas marszczy brwi, jakby doszukiwał się sensu w wypowiedzi rozmówcy, Beniamin westchnął ciężko. — Nie ważne. Często marszczysz brwi, wiesz? To denerwujące. Nie pasuje do mojej twarzy… — Odchrząknął. — Mam dobry kontakt z Niemcami, pewnie przez mój wygląd i fakt, że całkiem nieźle radzę sobie z tym językiem. Nie mówiąc już o tym, że Niemcy UWIELBIAJĄ słodycze… właśnie… — Zaśmiał się nerwowo. — Wiesz, moje życie wcale nie było takie złe. Zwłaszcza jak na życie Polaka w czasach Wojny. Miałem swoje plany na przyszłość, a teraz już wszystko stracone… ale mogę się z tym pogodzić. Może dlatego mnie wybrałeś. Jestem w pełni świadomy tego, co poświęcam, a i tak zgodzę się zostać twoim naczyniem. Dla dobra ludzkości, Żydów, Lenory…
         — Lenory?
         — Za dużo paplam. — Uśmiechnął się. — Dobra, Castiel. Miejmy to już za sobą. Tak. Zostanę twoim naczyniem.
         Anioł wciąż nie był przekonany. Gdyby teraz wybrał Beniamina, oznaczałoby to, że uległ woli człowieka. A takie zachowanie należało do rzeczy zakazanych w Niebie. Jednak… coś ciągnęło go w kierunku Dudały i nie były to nawet jego niesamowite zdolności. Castiel nie rozumiał, czemu Beniamin dostrzega go w takiej formie. Być może mężczyzna miał rację. Może już dawno miał zostać naczyniem i nie istniała żadna alternatywa.
         Gdyby mężczyzna trafił na Uriela, prawdopodobnie nie przekonałby go do zostania…
         Castiel zawsze był aniołem, który myślał za dużo. Wszystko analizował, nawet jeśli niektóre sprawy nie powinny go obchodzić. Tak samo teraz, patrząc na Beniamina, mocno zastanawiał się nad jego propozycją. Oczy Dudały były szczere i pełne nadziei, a aniołowi trudno było to zignorować.
         Co powinien zrobić?



         Gertruda była w naprawdę głębokim szoku, gdy patrzyła na syna, zachowującego się zupełnie obco. Jej wąskie wargi drżały z przerażenia, a oczy świdrowały twarz najstarszego dziecka, doszukując się w niej choć odrobiny człowieczeństwa. Jednakże Uriel był jednym z tych aniołów, które nie żywiły do ludzi żadnych ciepłych emocji.
         — Mamo, mamo, co się stało z Ablem? — Kasia podeszła do pani Moszkowicz i pociągnęła ją za spódnicę. — Dlaczego jest taki dziwny?
         Lenora stała twardo, zaciskając dłonie w pięści i próbowała nie rzucić się na anioła. Uriel patrzył na nią obojętnie, z dystansem, co sprawiało, że dziewczyna miała jeszcze większą ochotę w jakiś sposób się odreagować. Pilnowała się jednak, głównie z tego względu, że Abel wciąż wyglądał jak Abel.
         — Michał, Kasiu idźcie do kuchni — powiedziała Gertruda, popychając lekko swoją młodszą córkę w stronę drzwi. — Len, ty też powinnaś…
         — Nie zostawię cię z nim.
         — Hej, Abel przestań się wygłupiać. — Michał zrobił kilka kroków w stronę brata. — To nie jest zabawne. Sam mówiłeś, że jak nikt się nie śmieje, to nie ma w wygłupianiu się żadnej frajdy…
         Gertruda złapała Michała za ramiona i pchnęła mocniej w stronę drzwi.
         — Powiedziałam, żebyście poszli do kuchni!
         Kasia aż pisnęła z przerażenia, gdy Michał na nią wpadł, popchnięty przez mamę. Lenora starała się posłać im uspokajające spojrzenie, ale nie wyszło jej to dobrze i tylko sprawiła, że rodzeństwo czym prędzej opuściło pokój.
         Wraz z zatrzaśnięciem drzwi, Lenora straciła wszystkie pomysły na to, co powinna zrobić. Gertrudę najwyraźniej też opuścił zapał, bo obejmowała się swoimi chudymi ramionami, wpatrzona w klatkę piersiową Abla, czy już raczej Uriela, jakby nie mogła więcej patrzeć na jego twarz. Lenora poczuła ucisk w sercu.
         — Dlaczego mój brat? — pytanie było proste i miało nawet spokojny wydźwięk.
         Choć Len najchętniej pozbyłaby się intruza z ciała Abla, wiedziała, że powinna zachować ostrożność. Denerwowanie anioła w czasie wojny nie należało do dobrych pomysłów.
         Wzrok Uriela trochę się zmienił, spojrzał na Lenorę z większą powagą niż pogardą. Być może nie spodziewał się po niej takiego zachowania.
         — Bo o to prosił — odpowiedział krótko, a ona natychmiast zrozumiała, o czym mówił.
         Nigdy nie przypuszczała, że modlitwy mogą doprowadzić do czegoś takiego.
         — Prosił?! — Gertruda ocknęła się z otępienia i spojrzała wrogo na Abla. — Czemu miałby prosić, żeby jakiś pasożyt przejął jego ciało?!
         — Mamo…
         Uriel zmierzył ją tak chłodnym wzrokiem, że Lenora zaczęła się obawiać o zdrowie swojej matki.
         — Zważaj na to, jak do mnie mówisz — rzekł. Jego głos był dużo głębszy, jakby donośniejszy, od tego, którym mówił Abel. — Jesteś tylko jednym z miliardów robaków. Słabych i wulgarnych.
         Zapał w oczach Gertrudy jakby trochę zmalał, ale wciąż miała siłę, żeby się kłócić. Lenora nigdy nie widziała, żeby skóra na twarzy jej matki była tak napięta. Dziewczynie wydawało się, że teraz może dostrzec wszystkie jej kości. Wyraźnie zarysowane policzki, głęboko osadzone oczy, świdrujące wrogo Uriela. Na czole pani Moszkowicz pojawiły się krople potu, choć w domu było bardzo zimno. Jej chuda twarz była pociągła i zmęczona, przecięta zmarszczkami w wielu miejscach. Trudno zliczyć. Dziewczyna z przerażeniem zauważyła, że jej mama schudła tak bardzo, że zaczynała przypominać sam szkielet z naciągniętą na niego skórą. Gertruda została już wystarczająco doświadczona przez życie i Lenora poczuła żal i pretensję do losu. Akurat jej rodzina musi żyć w czasach wojny. Pani Moszkowicz była kobietą tak energiczną i otwartą, wprost stworzoną do życia. Urodziła się w złym miejscu i złym czasie.
         — Mamo, myślę, że powinnaś wyjść…
         — Nigdzie się stąd nie ruszam!
         — Mamo…
         — Spóźniłeś się. — Uriel odezwał się zupełnie innym tonem niż zwykle, dużo łagodniejszym i spokojniejszym. Nie zwracał się nim do ludzi.
         Lenora spojrzała w stronę, w którą patrzył anioł. Przy drzwiach stał mężczyzna o oczach jasnych jak chmury w deszczowe dni, przez które próbuje przebić się słońce. Bardzo jasne włosy przybysza opadały w nieładzie na jego czoło, co nie współgrało z dumną postawą i napięciem malującym się na twarzy.
         — Mieliśmy się spotkać w innym miejscu. — Głos mężczyzny, podobnie jak Uriela, był niski i donośny.
         Po plecach Lenory przebiegły dreszcze, gdy uświadomiła sobie, że słyszy rozmowę dwóch aniołów. Przesiąknięta była potęgą, jaką bez wątpienia posiadali. Wydarzenia tak oderwane od okrutnej rzeczywistości wojny, były dla niej niemałym zaskoczeniem.
         — Kim jesteś? — Dla wysłużonego serca Gertrudy anioły okazały się być zbyt wielkim ciężarem. Pani Moszkowicz osunęła się na łóżko, dociskając dłoń na wysokości serca. Wpatrywała się w nowoprzybyłego z przerażeniem i nieufnością.
         Lenorę zalała fala paniki.
         — Mamo! — Podbiegła do Gertrudy i pomogła jej się podnieść. — Zaprowadzę cię do Michała i Kasi, dobrze? Posiedzisz sobie trochę w kuchni, napijesz się czegoś.
         Pani Moszkowicz widocznie nie miała siły, żeby protestować, ponieważ Lenora bez większych komplikacji wyprowadziła ją z pokoju. Powietrze na korytarzu było dużo łagodniejsze niż to zgromadzone w sypialni. Dziewczyna poczuła prawdziwą ulgę już w kuchni, gdzie Michał i Kasia grzecznie siedzieli na krzesłach. Chłopak zerwał się na równe nogi, gdy zobaczył Gertrudę w takim stanie, ale Lenora spojrzała na niego srogo, na co się trochę uspokoił.
         — Zróbcie mamie coś do picia — poleciła, pomagając jej usiąść. — Ja za chwilę wrócę.
         — Len, gdzie ty idziesz?
         — Miałeś zrobić mamie coś do picia — powtórzyła z naciskiem, patrząc wymownie na brata, po czym szybko opuściła kuchnię. Cicho zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie, oddychając głęboko. Pospolity wygląd przedpokoju trochę ją uspokoił. Błądząc wzrokiem po ścianach wyłożonych tanią tapetą, mogła choć w części posmakować normalności…
         Dziewczyna zamknęła na chwilę oczy. Miała nadzieję, że to tylko  halucynacje wywołane niedożywieniem…
         — Dziś mają zaatakować? — zapytał Uriel poważnie.
         Rozczarowanie rozlało się po wnętrzu Lenory. Gorące oraz duszące. Dziewczyna wzięła głęboki wdech, otworzyła oczy i weszła z powrotem do sypialni.
         — Kto ma zaatakować? — zapytała na wstępie, starając się, by jej głos brzmiał pewnie, ale nie arogancko. — Niemcy?
         Dziewczyna stanęła koło znajomego Uriela, zerkając na niego niepewnie. Zbił ją z tropu fakt, że anioł również na nią patrzył. Jego oczy były tak intensywnie dociekające, że nie dała rady w nie patrzyć.
         — To nie jest rozmowa dla takiej dziewczynki jak ty — powiedział Uriel z pogardą w głosie.
         — Wplątałeś w to moją rodzinę — odparła spokojnie, starając się nie postrzegać anioła jako własnego brata. — Chcę chociaż wiedzieć, dlaczego. Przybyliście nas bronić, tak? Zakończyć wojnę?
         — Wykonujemy rozkazy — powiedział powoli towarzysz Uriela. Lenora odsunęła się o krok. — Mamy bronić Żydów, zgromadzonych w getcie warszawskim.
         — Przed kim? — Lenora przełknęła ślinę. — Przed czym?
         — Demonami.
         — Castiel — syknął Uriel. — Nie możemy…
         — Demonami? — Krew odpłynęła z twarzy dziewczyny, a nogi zrobiły się miękkie jak ulepione z gliny. — One istnieją?
         Castiel przytaknął niepewnie, gdyż w jego głowie rozbrzmiewała uwaga towarzysza.
         — Jeśli istniejemy my to chyba oczywiste, że istnieją też one. — Uriel był wyraźnie zniesmaczony. — Oczywiście sługusy Lucyfera nie pomywają się do nas, jednak wciąż są silniejsze niż ludzie. Nie przetrwacie godziny, gdy zaatakują.
         — Zatem przyszliście zakończyć wojnę. Zgładzić Niemców?
         — Nie pozwolono nam przerwać całkowicie działań wojny. Mamy tylko pilnować tego miejsca.
         Lenora miała zamiar zadać kolejne, prawdopodobnie niewygodne dla aniołów, pytanie, lecz Uriel machnął na nią ręką i nagle zaczęła się dusić, jakby ktoś pozbawił ją tchawicy. Łapała powietrze i nie docierało one do płuc. Panika była tak mocna jak przekonanie, że zaraz udusi ją anioł w ciele Abla.
         — Słyszysz? — zapytał Uriel, kompletnie nie zawracając sobie głowy Lenorą. Dziewczyna upadła na kolana, wydając z siebie krótkie, urywane dźwięki.
         Castiela dzieliło zaledwie kilka kroków od towarzysza. Pokonał je spokojnie i pewnie. Położył dłoń na ręce Uriela, po czym opuścił ją. W tym samym momencie Lenora nabrała tak gwałtownie powietrza, że zawroty głowy nie minęły wraz z dawką tlenu. Nie odważyła się czegokolwiek powiedzieć, jedynie przesunęła się bardziej w stronę drzwi, drżąc już wcale nie z zimna.
         — Słyszę — przyznał Castiel, rzucając krótkie spojrzenie na Lenorę. — Myślisz, że przybyli wcześniej?
         — Jestem tego pewny. — Czarny dym śmignął za szybą, odznaczając się na tle jasnego nieba i płatków śniegu. — I jest ich nawet więcej niż przypuszczałem.
         Aniołowie podeszli okna, przyglądając się uważnie zdarzeniom na zewnątrz.
         — Na razie nie będą atakować — rzekł Castiel w zamyśleniu. — Poczekają, aż zrobi się głośno.
         — Też tak zrobimy — zadecydował Uriel.— Na razie tylko zapoznajmy się z sytuacją. Trzeba ich policzyć.
         Zniknęli nagle, zupełnie tak samo jak się pojawili. Lenora wróciła do salonu, chwiejąc się na nogach, jakby dopiero uczyła się chodzić. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, wchodząc do kuchni była Gertruda. Zdawała się nie rozumieć, co się wokół działo. Minę miała odległą, nieobecną, zmęczoną.
         Kasia siedziała na krześle obok. Zaciskała palce na blacie stołu.
         — Gdzie jest Michał? — zapytała Lenora poważnie.
         — Kazałaś zrobić herbaty — odparła Kasia lekko. Przygnębienie zawładnęło jej głosem. — Rury zamarzły, więc Michał poszedł napełnić czajnik śniegiem.
         Do Lenory nie wszystko dotarło od razu. Przez chwilę miała nawet zamiar usiąść i w spokoju poczekać na to, aż ktoś postawi przed nią kubek z parującą herbatą. Mocną, gorzką i rzeczywistą. Orzeźwienie nastąpiło szybko i boleśnie.
         Dziewczyna rzuciła się ku drzwiom i wybiegła na klatkę, odprowadzona przez krzyk Gertrudy. Chyba kazała jej wrócić.
         Lenora miała wrażenie, że schodów pod jej nogami było więcej niż zazwyczaj. Co nawet by uzasadniło jej potknięcie się. Dziewczyna złapała się parapetu, dysząc ciężko. Wyjrzała przez małe okno. Michał klęczał tuż przed wejściem, dłońmi spiesznie zagarniając śnieg do czajnika. Gestapo niczym przyczajony kot, obserwował go przez okno. Mrużył oczy, które z tej odległości wydały się Lenorze zupełnie czarne. Chociaż wiedziała, że to omamy, właśnie strach przed nimi sprawił, że po schodach zbiegła jeszcze szybciej.
         — Wracaj natychmiast! — krzyknęła do Michała, wybiegając w objęcia morderczego zimna.
         Twarz chłopaka wykrzywił grymas, gdy usłyszał siostrę.
         — Przecież wyszedłem tylko na chwilę — powiedział na swoje usprawiedliwienia, wchodząc na klatkę. Lenora zatrzasnęła za nim drzwi. Płatki śniegu wsiąkały jej we włosy. — Nie mamy wody.
         — Wiem — potaknęła. — Za chwilę zejdę po więcej śniegu, jednak ty masz całkowity zakaz wychodzenia na dwór. Nie dziś.
         — Co jest dziś?
         — Nic, z czym anioły nie dadzą sobie rady, kochanie.
           
            
            

            

           

 

           

            






                                                       Witajcie!
Miałam ogromne problemy z końcówką tego rozdziału. Wiedziałam jak ma wyglądać, a nie miałam pojęcia jak się do tego zabrać. Postanowiłam więc odjąć rozdziałowi jedną scenę i przełożyć do następnego rozdziału. Zmieniło to nazwę posta, no ale trudno.
Udało mi się was trochę zainteresować?