niedziela, 15 lutego 2015

Rozdział czwarty: Niezapowiedziana

Minęły dwa tygodnie od ataku. Ostatnie pieniądze skończyły się szybko, a rygor na ulicach był większy niż poprzednio. Nawet gdyby Lenora miała co sprzedać i tak by się jej nie udało. Temperatura wciąż spadała, śnieg zmienił się w lód i trudniej było go przenieść do wiadra. Kasia i Michał nie wychodzili z domu. Na ulicach leżały trupy dzieci, kobiet i mężczyzn. To nie był widok dla najmłodszych Moszkowiczów.
            Lenora czasami łapała się na myśleniu, co zrobić, by ponownie spotkać Uriela. Brakowało jej Abla jak nikogo innego w takich chwilach i nawet tęsknota do taty była mniejsza. Może sam widok starszego brata dodałby jej siły.
           Gertruda powoli dochodziła do siebie, otrząsała się z przeżytego szoku i wychodziła z niego silniejsza niż poprzednio. Czasami matka płakała po nocach, ale o tym wiedziała tylko Lenora, która od kilku dni miała poważne kłopoty z zaśnięciem.
            Według rozkazów Castiela, Lenora zabezpieczyła drzwi i okna solą. Jak do tej pory nic nie wskazywało na to, by środki ostrożności były potrzebne, ale dziewczyna nie chciała ryzykować. Kasia z głodu zrobiła się bardzo marudna i co chwila narzekała na chłód, panujący w mieszkaniu. Dociekała, czemu pod oknami i drzwiami jest rozsypana sól. Michał uspokajał ją łagodnie, ale stanowczo, nigdy nie krzyczał ani nie niecierpliwił się, gdy najmłodsza Moszkowiczówna wciąż się skarżyła. Chłopak zachowywał się nad wyraz dojrzale. Nikt nie odbierał tego zbyt pozytywnie.
            Zresztą nie tylko Kasia zadawała niewygodne pytania.
            Od kiedy Lenorze udało się znaleźć w miarę stały dorobek, nieduży, niewystarczający, ale konieczny i regularny, zaczęła spotykać więcej ludzi, obserwować powstańcze nastroje wśród swojej rasy. Jednak najbardziej widoczna była nędza. Żydzi zostawali powoli wykluczani ze społeczeństwa, zrównywani ze zwierzętami. W obozach koncentracyjnych ciała zmarłych użyto do napędzania przemysłu. Z tłuszczu tworzono mydło, włosami wypełniano poduszki.
            Co z duszą?
            Duszę przyduszali w komorach gazowych, a następnie spalali w krematorium.
            Takie informacje rozlewały się po warszawskim getcie, wzbudzając oburzenie i przerażenie wśród zniewolonych Żydów. Lenora gorąco odganiała od siebie te plotki, starając się zająć czymś innym. Trudno było wyrzucić z głowy myśl o ojcu. Tobiasz może i był silnym, poważnym człowiekiem, ale miał już swoje lata.
            Czy to w ogóle możliwe, by jeszcze żył?
            Lenora, zmarznięta do szpiku kości, wracała do domu, gdy wpadła na Marysię Ajzensztadt, kobietę znaną w getcie ze słowikowego śpiewu. Przeprosiła ją dźwięcznie za potrącenie i już chciała wyminąć, żeby pospieszyć dalej (czwartego stycznia zerwał się wiatr, przez którego palce drętwiały w kilkanaście sekund, nawet jeśli na dłoniach miało się rękawiczki), kiedy Lenora zapytała:
            — Pani Ajzensztadt? — Przycisnęła mocniej torbę z ziemniakami do swojej piersi. — Jestem naprawdę wielką fanką, słyszałam pani koncerty jeszcze po za gettem, ale czasami obserwuję jak występuje pani na scenie przez witrynę kawiarenki. Chciałam zapytać…
            — Kochana, wejdźmy do środka. Jest zbyt zimno by rozmawiać na zewnątrz.
            — Ja nie mogę…
            — Ze mną możesz.
            Lenora wraz z Marysią weszły do kawiarni „Sztuka”. Kawiarnia znajdowała się w przyjemnym dla oka, narożnym budynku, pomalowanym na bladoniebiesko. Prawie wszędzie kolor wyblakł pod naciskiem lat, czy ściemniał od brudu, ale w niektórych miejscach wciąż można było dostrzec pastelowy błękit.
Ciepło, które uderzyło Moszkowicz w twarz, było tak zadziwiające, że zatrzymała się już w progu. W powietrzu unosił się zapach papierosów, które palili co bogatsi Żydzi. Ajzensztadt podeszła do baru.
            — To co zawsze — powiedziała, uśmiechając się delikatnie. — Chcesz coś zjeść, kochanie? — zwróciła się do Lenory. — Wyglądasz mizernie.
            Sposób, w jaki Marysia odzywała się do Moszkowicz, miał w sobie coś dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że obie były w podobnym wieku. Być może potwornie chuda Lenora wyglądała na sporo młodszą od pulchnej i zadbanej Ajzensztadt, a być może taki po prostu obrała sobie sposób bycia.
Lenora nie śmiała odmówić posiłku. Jej żołądek ścisnął się boleśnie, w ustach nagromadziła się ślina. Dziewczyna skinęła głową. Marysia poprosiła kasjera o dwie porcje, a następnie wyjęła całkiem dobrze wyglądający portfel. Rzuciła trzy banknoty dwudziestozłotowe na blat jakby ważyły zero wyrzutów sumienia.
            W następnej chwili siedziały już przy jednym z okrągłych stolików. W tle słychać było piękną grę na fortepianie, która zdawała się wynagradzać kwaśny zapach dymu papierosowego i potu. Atmosfera była inna niż we wszystkich miejscach, jakie do tej pory odwiedziła Lenora w trakcie pobytu w getcie. Tak jakby artystom oddzielono kawałek ziemi, będący neutralną częścią tego piekła i poddający się jedynie sztuce oraz wrażliwości. Nawet Niemcy przychodzili do kawiarenki, by słuchać występów. Nie było się czemu dziwić. Oni kochali muzykę.
Lenorze jeszcze nigdy tak bardzo nie smakowała pieczeń, starte buraki, a nawet zmielone ziemniaki, w które wsiąkało powoli topniejące masło. Choć cały czas miała wrażenie, że ktoś podejdzie, by jej ten posiłek zabrać, to starała się zachować resztki kultury. Gdy pochłonęła już dwie trzecie pierwszego dobrego obiadu od kilku miesięcy, odważyła się obrócić, by zobaczyć spod czyich palców wypływa melodia.
            — To Władysław Szpilman — odezwała się Marysia, podążając za wzrokiem Lenory. — Słyszałaś o nim?
            — Grał w polskim radio, prawda?  — zapytała niepewnie, biorąc ze stojaczka cienką serwetkę i wycierając nią kąciki ust. Ajzensztadt przytaknęła. — Uwielbiam jego grę, zawsze słuchałam tych audycji, nawet w dniu, gdy…
            — Niemcy przeprowadzili bombardowanie?
            — Wrzesień, 1939 — potwierdziła powoli. Uśmiechnęła się. — Pamiętam, że kiedy uciekałam wraz z rodziną z mieszkania, on wciąż grał.
            — Twoja rodzina żyje?
            To pytanie pewnie uznano by za nieodpowiednie w jakichkolwiek innych czasach i miejscu, ale tutaj Lenora nie była nim zaskoczona.
            — Ojca wywieźli do obozu pracy — oznajmiła sucho, wracając do jedzenia. Temat rodziny był zawiły i bolesny. — Teraz mieszkam wraz z matką, młodszym bratem i siostrą.
            Opowiedzenie historii o Ablu zajęłoby Lenorze zbyt dużo czasu, więc postanowiła w ogóle o nim nie wspominać. Lepiej było udawać, że brata nie ma, niż odpowiadać na niewygodne pytania.
            — Ach, tak. — Marysia delektowała się swoją porcją buraczków. Gwiazda Dawida na jej ramieniu jakoś mniej rzucała się w oczy. — O co chciałaś mnie zapytać? Za kwadrans mam występ i niedługo będę musiała iść się przebrać.
            Lenora  natychmiast się zreflektowała.
            — O twój śpiew — powiedziała szybko. — Zastanawiało mnie, dlaczego tutaj śpiewasz a capella? Umiesz przecież grać na pianinie. Komponowałaś melodię do licznych piosenek operowych! Proszę, nie zrozum mnie źle, szczerze kocham twój głos: tak czysty, plastyczny. Nie mogę uwierzyć, że kobieta może śpiewać tak dobrze od altu do tenoru, to naprawdę niesamowite… — Przez chwilę zgubiła się we własnych słowach. — Jednak wszystko, chyba się ze mną zgodzisz, brzmi lepiej z akompaniamentem.
            Marysia napiła się spokojnie kompotu, po czym powiedziała:
            — Mój pianista, Ignacy, został zamordowany za próbę ucieczki. — Ściszyła głos. — A te niemieckie świnie uważają, że kobieta nie jest zdolna do śpiewu i gry jednocześnie. Za kilka dni ma do mnie przyjechać znajomy, Rut Zandberg. Mieszka po za granicami getta, urodę ma typowo aryjską. Jego raczej nie zabiją.
            — A co z Władysławem Szpilmanem?
            Marysia zaśmiała się dźwięcznie.
            — Nigdy nie pomyślałabym nawet o zadaniu Władkowi takiego pytania — oznajmiła jakby to było oczywiste. — To indywidualista! Jeśli już chciałby z kimś grać to z innymi instrumentami, ale nigdy jako przygrywka w tle. On wie, że ma talent i nawet w tych czasach oczekuje szacunku. Kiedy go nie ma, nie ma też Szpilmana. Och, kochanie, dostałaś rumieńców! Od razu lepiej wyglądasz!
            Lenora szybko przyłożyła dłoń do policzka, które rzeczywiście było gorące. Słuchanie muzyki, granej przez profesjonalistę, rozmowa z wielką piosenkarką operową, wspomniany szacunek do gry… to wszystko ożywiło w niej dawno zapomniane podniecenie, wywołane stycznością ze sztuką. Lenora, wracając do jedzenia, wciąż kątem oka spoglądała na Władysława Szpilmana. Włosy miał gładko zaczesane do tyłu, na pociągłej twarzy widniał delikatny uśmiech, oznaka zadowolenia.
            — Powiedz mi, wydajesz się mocno zainteresowana tym, co mówię. Czy sama masz jakiś kontakt ze sztuką? Grasz na czymś?
            Lenora przytaknęła entuzjastycznie. Ciepła radość częściowo wypełniała jej tęsknotę.
            — Na wiolonczeli — przyznała dumnie. — Nie miałam jej w rękach od kiedy przybyliśmy do getta, rodzice stwierdzili, że nie powinnam brać rzeczy, którą tylko zwróciłabym na siebie uwagę.
            — Bzdury! — oburzyła się Marysia. — Oni kochają muzykę! Zaraz byś znalazła pracę w tej kawiarni na przykład! Chociaż to zależy… dobrze grasz?
            Lenora w innym przypadku okazałaby skromność i wątpiła w jakikolwiek talent do gry, ale w walce o przetrwanie niedomówienia nie sprzyjały przeżyciu.
            — Znakomicie.
            Ajzenszradt klasnęła radośnie w dłonie.
            — Czemu ja cię wcześniej nie spotkałam? — Marysia zawahała się przez chwilę. — Tak właściwie to mam nuty na zapleczu… są napisane, co prawda, do pianina, ale wystarczy, że zagrasz jedynie klucz basowy i po kłopocie. Dwa utworzy oparte są na E-dur, jeden F-dur, niezbyt skomplikowane. Chodź, zobaczymy jak sobie poradzisz. Mamy jeszcze dziesięć minut, a ja w tym czasie się przebiorę i, jeśli wszystko dobrze zagrasz, znajdę ci jakąś sukienkę.
            W sukienkach nie gra się zbyt wygodnie, pomyślała Lenora, ale podążyła za Marysią za scenę.
            Utwory rzeczywiście nie były skomplikowane, Moszkowicz poradziła sobie z nimi dobrze, choć na początku trochę drżała jej ręka. Pierwszy raz od kilku miesięcy mogła dotknąć gryfu wiolonczeli, przejechać dłonią po gładkim drewnie, usłyszeć chociażby najprostsze C, gdy przesunęła włosiem ze smyczka po napiętych strunach.
Tak zaczęła się praca Lenory u Marysi Ajzensztadt. Moszkowicz nie zarabiała na tym dużo, ale było to lepsze niż nic. Gra dawała jej nie tylko pieniądze, ale i satysfakcję. Choć getto niewiele różniło się od piekła, Lenora znalazła w nim część marzeń. Przed wojną występowała jedynie w szkolnej orkiestrze, wśród wiolonczelistów, skrzypków, kontrabasistów i innych laików. Gra dziewczyny zlewała się z grą innych, nie była tak istotna jak dźwięk altówki, ani przez nikogo zauważana. Gdy występowała z Ajzensztadt czuła smak uwagi na języku. Choć oczy większości zwrócone były na piękną Marię, to od czasu do czasu spojrzenia prześlizgiwały się na chudą wiolonczelistkę, a ona te spojrzenia wyłapywała. Czuła się ważna, szanowana. Czuła, że robi coś dobrego.
Marysia po tygodniu oznajmiła, że w filharmonii szukają nowych grajków; śmiertelność była wysoka nawet wśród muzyków. Lenora zaspokajała swoją potrzebę uwagi w trakcie koncertów w kawiarence, więc z chęcią przystała na pracę wraz z innymi.
Życie Moszkowiczów zaczęło się układać, o ile życie w getcie można nazwać ułożonym. Gertruda zebrała kawałki rozpaczy i pchnęła je w głąb głowy, przysłaniając priorytetami. Idąc śladami najstarszej córki, znalazła pracę, dzięki której zdobyła zaświadczenie i jakieś grosze. Grunt, że dawała jej satysfakcję. Gertruda zatrudniła się jako szwaczka. Raz udało jej się przemycić materiały do domu i uszyć Kasi nowe ubranie. Nie różowe, ale ładne. Kasia przez resztę tamtego dnia nie zamarudziła ani razu.
Od wiązania końca z końcem Moszkowiczów dzieliło zaledwie kilka centymetrów, ale nikt nie miał złudzeń, że taki stan utrzyma się jedynie do następnego ataku.
Wieczór piętnastego stycznia zapowiadał się zwyczajnie. Lenora wróciła z pracy i zastała Gertrudę nucącą nad garami. Jej umiejętności kulinarne wzrosły trochę od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego i teraz ziemniaki gotowała nie gorzej niż każdy obywatel getta, trzymany z niewoli.
— Dobry wieczór, mamo — przywitała się Lenora, zawieszając kurtkę Abla na haku. — Cześć Michał — dodała, widząc jak chłopak wchodzi do kuchni.
Gertruda jedynie mruknęła coś śpiewnie w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od gotujących się ziemniaków, a Michał kiwnął głową.
— Co masz w torbie? — zapytał.
— Pączki — oznajmiła z uśmiechem.
— Pączki?
— Cukiernia na Dzielnej zbankrutowała. — Przeszła do kuchni, kładąc torbę na blacie. — Sprzedawali wszystko za połowę ceny i nie wymagali kartek żywnościowych. Dzisiaj nie będziemy jedli ziemniaków.
            Gertruda ściągnęła usta.
            — To po licho ja to gotuję? — oburzyła się. — Pączki zjemy jutro, dzisiaj są jeszcze ziemniaki.
            — Pączki? — Kasia wbiegła do pokoju w swojej nowej bluzce, niedawno uszytej przez Gertrudę. Jak większość dzieci uwielbiała słodycze. — Jemy dzisiaj pączki?
            — Żadne pączki! — zapierała się pani Moszkowicz, energicznie odcedzając kartofle.
            — Mamo… są jeszcze świeże.
            Gertruda zawahała się, patrząc na każde dziecko po kolei, od Kasi przez Michała po Lenorę.
            — Niech wam będzie.
           
O godzinie dwudziestej ktoś zapukał do drzwi. Gertruda na początku zerwała się nerwowo, kładąc dłoń na wysokości serca.
— Niemcy? — zapytała, zerkając na Lenorę. Moszkowicze nie przyjmowali gości, od kiedy zamieszkali w getcie.
Pokręciła głową, również wstając z miejsca. Kasia i Michał byli w sypialni, więc mogli nie usłyszeć, że ktoś dobija się do drzwi. Lenora przysunęła krzesło do stołu, starając się przedłużyć chwilę przejścia do przedpokoju.
Może to był Abel?
Uriel mógł zakończyć misję i opuścić ciało Abla. Wojna się jednak nie skończyła, a anioły chyba nie opuściłyby Ziemi bez zwycięstwa.
Zrobili sobie przerwę?
Gdy Abel żegnał się z rodziną, nie wyglądało na to, by anioł miał opętywać jego ciało jedynie okazyjnie.
— Oni rzadko pukają — powiedziała cicho.
Z sercem bijącym tak szybko, że czuła pulsowanie w uszach, poszła otworzyć. Gdy spojrzała przez oko judasza, zobaczyła rozciągniętą w kole, lekko zniekształconą przez szybkę, okrągłą samą z siebie sąsiadkę, nie przestającą walić pięścią w drewno. Pomalowane na różowo, wąskie usta, drgały jej w nerwowym tiku, rozciągając obwisły policzek. Przy tiku mrużyła również prawe oko, jakby co chwila dawała komuś znak.
Choć widok za ciekawy nie był, Lenora odetchnęła z ulgą, otwierając drzwi. Sól, wysypana na podłodze, rozsunęła się. Dziewczyna spojrzała w oczy staruszce, starając się uśmiechnąć. Sąsiadka miała na imię Elżbieta, nazwiska Lenora nie mogła sobie przypomnieć.
— Dobry wieczór — przywitała się staruszka słabo. — Bardzo przepraszam, że przychodzę tak późno i państwa niepokoję.
Wcale nie wyglądała jakby było jej przykro, ale mogło być to wywołane drganiami mięśni na jej twarzy.
— Nie szkodzi — skłamała.
— Ja… nie jadłam nic od trzech dni — oznajmiła, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Nie powiedziała nic więcej i nic więcej mówić nie musiała. Jasne było, po co przyszła odwiedzić czteroosobową rodzinę, wydającą się nie umierać z głodu. Lenora spojrzała na Elżbietę z żalem. Dziewczyna nie chciała dzielić się jedzeniem. Nigdy nie była samolubna, jednak wojna sprawiła, że zaczęła dbać głównie o siebie i rodzinę, nikogo więcej. Jeśli odda jej teraz cokolwiek, oznaczało to mniej kalorii dla Kasi, Michała czy Gertrudy.
Westchnęła.
— Wejdzie pani na herbatę? — zapytała grzecznie, otwierając szerzej drzwi.
— Och, nie kochanie, nie chcę przeszkadzać. Chciałam tylko…
— Oczywiście — przerwała jej spokojnie. — W takim razie proszę tu poczekać.
Lenora nie czuła się źle, dając kobiecie cztery pozostałe pączki i miseczkę z kilkoma ugotowanymi ziemniakami. Wprost przeciwnie. Czuła się z tym dobrze, choć niedawno miała ochotę odmówić. Miło było pomagać swoim. Dumnie. I choć Gertruda marudziła długo na zachowanie córki, to też prostowała się na krześle bardziej niż zwykle, a spojrzenie miała pewne.
O godzinie dwudziestej drugiej Niemcy postanowili odwiedzić mieszkańców getta. Zaczęli od Smoczej, kierując się na wschód. Lenora zauważyła nietypowy patrol, gdy siedząc na kuchennym blacie, wyglądała przez okno. Dostrzegła ich dopiero w świetle latarni, a latarnia stała blisko kamienicy, w której mieszkała. Bardzo blisko. 
            Ledwo zdążyła pomyśleć o obudzeniu Kasi i Michała, gdy znów rozległo się pukanie. Zamarła przerażona. Widziała Niemców na ulicy, dopiero wchodzili do kamienicy.
            Kogoś przeoczyła?
            Przybyszem ponownie okazała się być Elżbieta. Oddychała ciężko, do kącików jej ust przykleił się lukier.
            — To naprawdę nie jest dobry moment na odwiedziny…
            — Jeśli dowiedzą się, że mieszkam sama, jestem bezrobotna i stara to zabiją mnie od razu. Tylko zajmuję miejsce.
            Miała rację.
            — Niech pani wejdzie.
            — Dziękuję, dziękuję!
            — Kochanie, co się dzieje? — Gertruda wyszła z łazienki. Włosy miała ciasno zawiązane w kok. — Co pani tu robi?
            — Niemcy odwiedzają mieszkania — powiedziała krótko Lenora, prowadząc Elżbietę do kuchni. — Niech pani usiądzie.
            — Postoję.
            — I co w związku z tym? — dociekała Gertruda, energicznym krokiem podchodząc do córki. Dłonie jej drżały, gdy wstawiała wodę na herbatę. — Czemu ona do nas przyszła? — zapytała szeptem.
            — Jest stara i bezrobotna. Bezproduktywni Żydzi są zabijani, mamo. Wiesz o tym.
            — Wszyscy Żydzi są zabijani!
            Lenora zignorowała matkę i wyjrzała przez okno. Ulica była już pusta. W ciszy, panującej w mieszkaniu słychać było kroki z klatki schodowej. Pewne, ciężkie i gniewne. Następnie agresywne otwieranie drzwi i drwiące guten abend.
            Dziewczyna zanurzyła dłonie w worku soli drogowej i uzupełniła kreskę pod drzwiami.
            — Schowaj to, mamo — poleciła Gertrudzie, wskazując na sól. — Gdziekolwiek.
             — Ta sól was ochrania? — Tak właściwie nie zabrzmiało to jak pytanie. Lenora odwróciła się do Elżbiety. — Przed czym?
            Jej głos się jakby zmienił, był bardziej gardłowy. Pewnie przez strach.
            — To takie głupie przesądy — odpowiedziała nerwowo, otwierając szufladę ze sztućcami i wyjmując srebrny sztylet, który dostała od Castiela. Przez chwilę, stojąc przodem do okna tyłem do Elżbiety, zastanawiała się jak ukryć broń. Ostrze było ostre, gdyby schowała je pod sukienkę, to mogłoby przeciąć jej skórę przy jakimkolwiek ruchu. Sąsiadka zaczęła się robić ciekawska.
            — Co tam trzymasz? — zapytała, a jej głos dobiegł z bliższej odległości niż powinien. — Podarunek od swojego aniołka?
            Lenora wciągnęła ze świstem powietrze i obróciła się. Elżbieta stała na ugiętych nogach, wyglądając jak stare, wysuszone zwierzę gotowe do skoku. Oczy miała czarne i szerokie jak główki nut na pięciolinii.
            — Mojego aniołka? — zapytała szeptem. Demon uśmiechnął i rzucił na Lenorę. — Uriel!
            Moszkowicz zdążyła machnąć ostrzem i przesunąć się na tyle, by Elżbieta nie zmiażdżyła jej od razu. Drasnęła obwisłą skórę na jej ramieniu, a z rany, podobnie jak w przypadku aniołów, wylało się światło. Staruszka krzyknęła, uderzając Lenorę pięścią w twarz. Jej palce były kościste, bolało, jakby ktoś zamachnął się tłuczkiem do mięsa. Następnego ciosu dziewczyna uniknęła i zdołała wbić sztylet w nogę demona. Krzyknął.
            — Uriel! — krzyknęła po raz kolejny i wtedy się pojawił. Anioł w ciele Abla stanął przed nią, zły i spięty. Wiatr rozwiał włosy Lenory, choć okna nie były otwarte. Gdy dziewczyna patrzyła na jego plecy, powietrze zadrżało na wysokości łopatek, jakby było tam pole siłowe. Miała ochotę rzucić się na brata we wzruszeniu, że znów go widzi, ale powstrzymała się. Ani sytuacja, ani rzeczywistość nie były do tego odpowiednie.
            Uriel zabił demona jednym pchnięciem sztyletu w gardło, przy okazji zabijając Elżbietę. Jej ciało osunęło się na podłogę. Żydowska krew wylała się z ran.
            — Musisz ją zabrać — powiedziała Lenora. Jej głos był zachrypnięty. — Nie wiem, jak Niemcy zareagują na trupa w naszym domu i nie chcę się dowiedzieć. Ablu, to znaczy… Urielu, proszę.
            — Z tym musicie poradzić sobie sami — powiedział beznamiętnie, wycierając ostrze w ubranie Elżbiety.
            Zniknął. Lenora nawet nie zdążyła spojrzeć na twarz Abla. Widziała jedynie jego plecy, które wyglądały mniej ludzko niż oczy demona.
            Dziewczyna spojrzała z przerażeniem na ciało Elżbiety. Krew rozlewała się powoli po podłodze. Wcześniej demon nie krwawił.
Czemu po śmierci wszystko musiało wracać do normalności?
            — O mój Boże! — Gertruda oparła się o próg drzwi. Była blada i przerażona. — Co się stało? Czemu ją zabiłaś, Lenoro?!
            — T-to nie ja — wyjąkała, mocniej ściskając rękojeść. W spoconych dłoniach nie mogła utrzymać sztyletu. — To Uriel… zawołałam go, a on… wbił jej ostrze w szyję i… już.
            — Czemu miałby to robić?! — Gertruda widocznie nie nadążała za córką. Wzięła głęboki oddech, łapiąc za ramię Lenory. — Przecież ona tylko… Dlaczego… Co my teraz zrobimy z ciałem? Niemcy…
            — Nie wiem, mamo. — Głos jej się załamał. — Nie zdążymy nic zrobić — załkała, a Gertruda mocniej zacisnęła rękę. 
            Ale ciało zniknęło. Lenora widziała je wyraźnie, a gdy mrugnęła na podłodze była tylko plama krwi. Dłoń Gertrudy zsunęła się z ramienia córki.
            — Co się stało? — zapytała Lenora z przejęciem. Chciała wykonać krok, ale bała się go postawić.
            — Widziałam — powiedziała Gertruda, robiąc kilka kroków wprzód. — To ten drugi anioł. Zobaczyłam jego włosy. Ręczniki… potrzebujemy ręczników… Musimy wytrzeć krew.
            Pobiegła do łazienki i wtedy Lenora poczuła, że powoli odzyskuje świadomość. Obróciła się, by pomóc mamie.
            — Castiel — sapnęła zdziwiona, gdy spojrzała w jego bure oczy. Pojawił się przed nią niespodziewanie. Jego twarz nigdy jeszcze nie była tak spęta.
            Chciała podziękować, powiedzieć coś więcej. Castiel nie dał jej na to szansy. Pewnie złapał Lenorę za ramiona. Przedpokój rozmył się gwałtownie. Zawirował, a następnie zniknął zupełnie jak woda wsiąknięta przez gąbkę. Przez chwilę było cicho, ale nie tak zwyczajnie, spokojnie. Cisza okazała się obezwładniająca i całkowita. W końcu Lenora usłyszała jedynie swój oddech, Castiel nie oddychał. Coś mocno nią szarpnęło, unieruchomiło i wcale nie były to dłonie anioła, który wciąż ściskał jej ramiona. W następnej chwili stała na czymś sypkim, oddychając ciężko, patrząc wciąż w te same, bure oczy, tym razem mało widoczne. Tam, gdzie wylądowali, panował półmrok. Ciszę zastąpił nerwowy gwar i zduszony szloch. Dziewczyna i anioł stali się częścią potężnego skupiska ludzi, ubranych w postrzępione szaty. W powietrzu śmierdziało potem i moczem. Lenora poczuła mdłości, ale to Castiel osunął się po zaokrąglonej ścianie na piasek.
            — Castiel. — Lenora uklęknęła przy nim szybko, chcąc coś zrobić, ale nie wiedząc co. — Dlaczego już nie jesteśmy…
            Anioł przyłożył jej dłoń do ust. Dosyć mocno.
            — Bądź cicho — szepnął. — Jest rok siedemdziesiąty trzeci, a my znajdujemy się w Masadzie, gdzie dziewięćset sześćdziesiąt siedem Żydów schroniło się przed wojskami rzymskimi, czającymi się na zewnątrz. Jesteśmy tu w dniu popełnienia masowego samobójstwa, a człowiek, który zacznie do niego namawiać, jest opętany przez Wojnę. Nie patrz nikomu w oczy, nie odzywaj się, po prostu staraj się — tu wsunął dwa palce za materiał pasa, jakim Lenora obwiązała sobie talię, i pociągnął stanowczo, sprawiając, że się rozwiązał — upodobnić.
            Castiel zabrał dłoń z jej ust. Lenora nałożyła pas na głowę, kuląc się pod ścianą, przerażona jak nigdy. Wbiła wzrok w swoje zaciśnięte pięści, ale od razu przeniosła go na anioła, gdy ten usiadł z cichym westchnięciem koło niej.
            — Chcę wrócić — powiedziała zdławionym głosem. — Czemu mnie tu zabrałeś? Chcę wrócić do rodziny. Moja mama, Michał, Kasia… myślisz, że sobie poradzą? Porwałeś mnie, gdy Niemcy chodzili po mieszkaniach, zostawiłeś ich z wielką kałużą Żydowskiej krwi na podłodze, zdając sobie sprawę, do czego to może doprowadzić. Zabierz mnie z powrotem. Z jednej niewoli zabierasz mnie do następnej. Bawi cię to?
            — Wytłumaczę ci wszystko, jak się stąd wydostaniemy — obiecał cicho. — Teraz nie ściągaj na siebie niepotrzebnej uwagi. Twoja rodzina jest bezpieczniejsza, gdy ciebie nie ma w pobliżu.
            — Bezpieczniejsza?
            — Cicho — syknął, gromiąc Lenorę wzrokiem. Zaczął rozpinać okrągłe guziki swojego płaszcza.
            — Ty nie zachowujesz pozorów — zauważyła. — Nawet nie wyglądasz na Żyda.
            — Mnie nie widzą. Ciebie tak. Jeśli nie chcesz zostać uznana za dziwadło z przyszłości, to nie odezwiesz się już więcej, dopóki nie zabijemy Elezara. Jednak najpierw muszą zginąć wszyscy inni.
            Lenora przełknęła ślinę. O Elezarze wiedziała tyle, że właśnie on zmusił ludzi do mordowania się nawzajem.
            — Chcesz żebym umarła tu razem z nimi, prawda? Dlaczego?
            Castiel spojrzał na nią, marszcząc brwi.
            — Nie rozumiem, czemu tak pomyślałaś. Nawet tutaj jesteś bezpieczniejsza niż w getcie warszawskim. Jeszcze nie wiem dlaczego, ale demony ruszyły za tobą w pościg. Chcą cię jak najszybciej unicestwić i jestem przekonany, że to polecenie dostały bezpośrednio od Wojny. Jeśli jesteś dla niej choć w najmniejszym stopniu zagrożeniem, to jednym z moich głównych celów jest utrzymanie cię przy życiu. Gdy wszystko się zacznie, schowaj się. Na chwilę zapanuje chaos, wykorzystaj to. Teraz znajdujemy się w pałacu w północnej części Masady. Ta sala mieści w sobie wszystkich teraźniejszych mieszkańców, ale otacza cię jeszcze sześćdziesiąt dziewięć innych, mniejszych pomieszczeń. Ukryj się w jednym z nich. Tym najbardziej oddalonym, najbardziej zagraconym. Nikt nie może zauważyć, że wychodzisz. Nikt.
            Lenora przytaknęła. Czuła się źle w nowej sytuacji. Niepewnie, a w dodatku kręciło jej się w głowie. Po tym, co zobaczyła, nietrudno było jej uwierzyć, że anioły mają moc podróży w czasie, jednak nie spodziewała się, że ona, jako człowiek, może ową podróż przeżyć. Cofnięcie się o tysiąc osiemset sześćdziesiąt osiem lat nie mogło nie pozostawić po sobie żadnego uszczerbku fizycznego czy psychicznego. A jednak siedziała w pałacu Masady cała i zdrowa, jedynie śmiertelnie przerażona.
            — Tak już dłużej być nie może! — Śniady mężczyzna poderwał się na równe nogi, mówiąc coś w niezrozumiałym dla Lenory, mało plastycznym języku. W sali rozbrzmiały pomruki uznania. — Siedzimy tu, uwięzieni od trzech lat! Oszczędzamy na jedzeniu, wodzie, życiu! Czy taką przyszłość chcecie zapewnić swoim dzieciom?!
            Castiel szturchnął Lenorę w ramię, a ona oderwała wzrok od mówcy.
            — Czy to Wojna? — zapytała najciszej jak potrafiła.
            — Wszystko na to wskazuje — odparł Castiel powoli. — Jak zaczną wstawać, idź.
            — Wasze dzieci nie mają tutaj przyszłości. Zginą z głodu lub pragnienia, w niewoli, a naród żydowski przejdzie do historii jako pokorny, łatwy do ujarzmienia. Czy lud boży powinien być w ten sposób postrzegany? Czy tego chciałby nasz Ojciec?
            — Co chcesz zatem zrobić? — Pierwsza osoba wstawała, a za nią następne. Lenora również się uniosła, robiąc jeden krok w prawo. Castiel nie podążył za nią. Patrzył się na Elezara tak intensywnie, jakby chciał przeniknąć przez jego ciało i dostrzec duszę.
            On nie wie, pomyślała Lenora, Nie wie, kto jest Wojną.
            Zgodnie ze słowami Castiela tłum zaczął się burzyć, wykłócać, podsycać w sobie niechęć do niewoli. Lenorze udało się przejść do pierwszego pokoju. Był zupełnie pusty, ciemny. Dotykała szorstkiej ściany, tym samym starając się wyszukać następne wejście do kolejnego pokoju. I kolejnego. Kolejnego. Robiło się chłodniej, powietrze stawało się bardziej rześkie. Gdy głosy ucichły na tyle, że słyszała jedynie szmer, usiadła i czekała. Nie pozostało jej nic innego niż zaufać aniołowi.
           
            Najpierw zabili kobiety i dzieci. Później Elezar wytypował dziewięciu mężczyzn i wraz z nimi zamordował pozostałych. Castiel stał w cieniu, przyglądając się zamieszaniu i powoli ulatniającemu się człowieczeństwu. Zabójcy oddychali ciężko. Któryś z nich był opętany przez wojnę. To musiał być Elezar.
            Kto inny wygłosiłby taką mowę?
            Wojna wiedziała jak grać na ludzkich uczuciach. Jednak wtedy wytypowany przez anioła powiedział coś, co sprawiło, że Castiel nabrał wątpliwości.
            — Ty, mój przyjacielu, powinieneś to zakończyć — zwrócił się do niskiego, niewyróżniającego się mężczyzny z siwiejącą w niektórych miejscach brodą. — Dzięki tobie odejdziemy z tej ziemi z własnej woli, niezarżnięci przez Rzymian.
            Starzec nie protestował nawet przez chwilę. Podciął Elezarowi gardło, zrobił to samo pozostałym, po kolei, powoli. Zgodnie z ustaleniami, powinien jako jedyny faktycznie popełnić samobójstwo i rzeczywiście skierował sztylet we własne serce, by zabić ludzką powłokę. Uśmiechał się przy tym. Castiel był już pewny.
            Pewny i szybszy.
            Wbił anielskie ostrze w serce opętanego i nawet on, anioł, musiał zmrużyć oczy, gdy błysk eksplodował z ust i oczodołów. Po chwili podtrzymywał jedynie bezwładne ciało i z niepokojem patrzył na jego zniszczoną twarz. Zdawał sobie sprawę, że Wojna nie jest sentymentalna i uważa ludzi bardziej za pionki do gry niż żywe istoty. Gdy trzymał jeden z jej pierwszych, skoczka, poczuł, jakby brał w tym wszystkich udział. Wzdrygnął się.
            Pewnie z zimna, pomyślał.
            Pierwsze wcielenie wojny zostało unicestwione.


















Witam!
Już niedługo na stronie zagości nowy szablon z takim mega fajnym gifem, wyciętym z filmy ,,Constatine". Przynajmniej z tego co się orientuje, to o ten film chodzi. No, nie ważne :)
Jak wam się podobał rozdział? Ja jestem z niego zadowolona, tak naprawdę, naprawdę.
Gdyby ktoś nie wiedział, to i Władysław Szpilman i Marysia byli postaciami autentycznymi. Władysław jest głównym bohaterem sławnego i jakże genialnego filmy ,,Pianista", który jest swego rodzaju biografią, a raczej częścią historii z życia Szpilmana (zmarł w 2000 roku), ale pewnie większość z was to wie. Marysia zginęła w 1942 z tego, co pamiętam, bo jej rodziców chcieli wywieźć do obozu, a ona nie chciała bez nich żyć, więc próbowała też wsiąść do wagonu i za nieposłuszeństwo Niemcy ją zastrzelili. 
Ignacy i Rut również są prawdziwymi postaciami, jednak wiem o nich jedynie, że byli muzykami w getcie warszawskim.
Żeby nie kończyć w tak smutny sposób, podzielę się z wami ostatnim ciekawym wydarzeniem. Był u mnie remont i jakimś sposobem znalazłam moje (chyba pierwsze w życiu) opowiadanie. Napisane ręcznie, nawet ilustrację zrobiłam! Jest króciutkie, ja w nim
puenty w sumie nie widzę, ale jak wy zobaczycie, to dajcie znać :)
Pozdrawiam!